O spektaklu
Łucja z Lammermooru: najnowsza premiera Opery Wrocławskiej to spotkanie z muzycznym romantyzmem. Sławne dzieło Gaetana Donizettiego, włoskiego mistrza melodyjnych oper, zarówno poważnych, jak też komicznych. W tym przypadku - poruszająca muzyczna tragedia, osnuta na motywach powieści Waltera Scotta Narzeczona z Lammermooru. Romantyczna uczuciowość, wielkie emocje bohaterów, z rodzinną i polityczną intrygą w tle przeniosą widzów do Szkocji końca XVI stulecia. Urzekające pięknem melodyki arie i duety, klasyczny i tragiczny zarazem trójkąt miłosny od prapremiery utworu w 1835 roku w Neapolu poruszały kolejne pokolenia wielbicieli włoskiej opery. Donizetti okazał się godnym następcą wielkiego Rossiniego, podbijając nie tylko swoją ojczyznę, ale i sceny paryskie. Łucja z Lammermooru prowadzi widza od nastroju miłosnej sielanki i obietnicy szczęścia aż po nieoczekiwany, tragiczny finał.
Obsada
* - gościnnie
Streszczenie libretta
Obsada
Recenzje spektaklu
Groteskowy spektakl w reżyserii Anette Leistenschneider
Oglądając najnowszą inscenizację arcydzieła Gaetano Donizettiego trudno ze zdziwienia nie kręcić głową przez cały czas trwania spektaklu. Że w dzisiejszym czasach i w dzisiejszym teatrze (także operowym) możliwa jest produkcja tak naiwna, niespójna stylistycznie i? ,szczęście w nieszczęściu, tak wspaniale zaśpiewana. Bowiem tylko zaangażowanie solistów i instrumentalistów Opery Wrocławskiej i, rzecz jasna, ponadczasowe piękno włoskiego bel canta, jest w stanie ocalić ?Łucję z Lammermooru? A.D. 2014. Jest jednak gros momentów, kiedy nawet wyjątkowo melodyjne arie i sceny chóralne przestają widzowi wystarczać. Zwłaszcza, gdy czuje się zawstydzony premierą wyreżyserowaną przez Anette Leistenschneider z pomocą scenografa Pawła Dobrzyckiego (odpowiedzialnego także za kostiumy i reżyserię świateł).
Początek pierwszej od ponad 50 lat inscenizacji ?Łucji z Lammermooru? na deskach wrocławskiego teatru operowego jest obiecujący, nie zwiastuje przykrego rozczarowania. W I akcie odczuwa się jeszcze szacunek dla pomysłowości realizatorów, którzy wykorzystali możliwości sceny obrotowej i tak zmyślnie rozmieścili na niej dekoracje, że wspólnie z Łucją widz ?spaceruje? po włościach rodu Ashtonów ? z placu przed bramą ?przechodzi? do fontanny, czy do parku. Niestety, urok szybko pryska. Brak precyzyjnego ruchu scenicznego, logiki i zarysowania w precyzyjny sposób sylwetek bohaterów, a nade wszystko, brak trafnych aktorskich wskazówek dla śpiewaków sprawia, że przeżycia kreowanych przez nich postaci (a mamy do czynienia z rasowym dramatem!) już w I akcie przestają widza interesować. Potem są wręcz groteskowe.
Na usta ciśnie się szereg pytań, wątpliwość budzi stylowość, której brak trudno zignorować. Anette Leistenschneider jeszcze przed premierą zapowiadała, że akcja będzie się rozgrywała w czasie, kiedy powstała opera, a kostiumy będą teatralne. Czemu jednak każdy z bohaterów wygląda, jakby grał w innym przedstawieniu . Sopranistka Aleksandra Kubas-Kruk (Łucja) z rudymi włosami w zielonej sukni wygląda jak bohaterka jednej z dziecięcych baśni z Wrocławskiego Teatru Lalek, baryton Mariusz Godlewski (brat Łucji, Henryk) w skórzanych spodniach i kurtce mógłby dostać rolę w Capitolu, Łukasz Gaj (mąż Łucji, Artur) w operetce, zaś Aleksander Zuchowicz (Norman) w ?Weselu? Wyspiańskiego np. w Teatrze Polskim. I wreszcie bodaj najbardziej stylowy kostium ?z epoki? noszony przez tenora Nikołaja Dorożkina (ukochany Łucji, Edgar), który pasował przynajmniej do dekoracji w I i ostatnim akcie.
Rekwizyty, zamiast pomagać wykonawcom, wywołują u publiczności wesołość, zwłaszcza kiedy wyjeżdżający Edgar wyciąga w I akcie współczesną całkiem walizkę, Henryk nieustannie wywija szpicrutą, Artur pojawia się w futrze i każe się całować w dłoń, nie mówiąc o nożach, jakimi bohaterowie ?bawią się? w jednej ze scen. Bo grozy w niej, jak na lekarstwo.
Ale grzechem najcięższym jest fatalna reżyseria, która skutkuje prowadzeniem śpiewaków na manowce. Ich gesty są sztuczne, zachowanie afektowane, co skutkuje tym, że wiele scen, zamiast budzić wzruszenie, po prostu śmieszy. Apogeum staje się finał aktu II, kiedy Łucja zmuszona przez brata podpisuje ślubny kontrakt z Arturem, a na ten moment przybywa jej prawdziwy ukochany, Edgar. Nad zrozpaczoną kobietą soliści i chór to stoją, to przyklękają?Jak wreszcie ocenić w scenę z finałowego aktu, kiedy oszalała już Łucja pojawia się w zakrwawionej sukni ślubnej z imieniem i nazwiskiem swojej miłości (Edgara Ravenswooda) wytatuowanymi na przedramionach? Jako pastisz? Przypomina mi się produkcja ?Łucji z Lammermooru? z Metropolitan Opera sprzed kilku lat. Tu scena szaleństwa była wyjątkowo oszczędna (tylko tradycyjna już suknia ze śladami krwi), ale reżyser doskonale panował nad każdym momentem, wzmacniając efekt dramaturgiczny. Wystarczyło, by Anna Netrebko po prostu zastosowała się do jego wskazówek i dobrze zagrała.
Jak utalentowana jest wrocławska odtwórczyni partii Łucji ? Aleksandra Kubas-Kruk, wiemy wszyscy. A przynajmniej ci, którzy pamiętają choćby tylko świetną Adinę w ?Napoju miłosnym? także Gaetano Donizettiego. W ?Łucji z Lammermooru? nie miała takiego reżyserskiego wsparcia, zwyciężyła dzięki muzyce. W jej wykonaniu scena szaleństwa w III akcie była fenomenalnym, najjaśniejszym punktem całego spektaklu, wyśpiewana do ostatniego ozdobnika i znakomicie kontrapunktowana przez orkiestrę (zwłaszcza flecistę) pod batutą Tomasza Szredera. Słuchając tego porażającego niezmiennie fragmentu można było mieć wrażenie, że czas zatrzymał się, a publiczność dosłownie wstrzymywała oddech. Tu sukces przypieczętowała nie tylko Pani Aleksandra, tu zwycięstwo odniósł sam wielki Donizetti. Nawet w tak niedopracowanej realizacji to jego muzyka sprawiła, że wykonawcom zgotowano owację na stojąco.
ŁUCJA Z LAMMERMOORU (Opera Wrocławska)
We wrocławskiej inscenizacji ŁUCJI Z LAMERMURU (LUCIA DI LAMMERMOOR) wrażenie robi przede wszystkim śpiew wykonawców głównych partii i chóru oraz stylowa, pomysłowa scenografia Pawła Dobrzyckiego. Słynna romantyczna opera wraca na scenę przy Świdnickiej po ponad 50 latach właśnie teraz, bo Opera Wrocławska doczekała się niejednej znakomitej koloraturowej sopranistki, co powinno zapewnić spektaklowi regularną obecność na afiszu przez co najmniej kilka sezonów. Arcytrudną, popisową rolę tytułową na zmianę będą śpiewać Marta Brzezińska, Aleksandra Kubas-Kruk, Joanna Moskowicz. Każda z nich debiutuje w partii Łucji. Głosy, aktorskie zacięcie, uroda ? wszystko te dziewczyny już mają, przed nimi piękna przyszłość. Na zmysł wzroku działa też scenografia Dobrzyckiego, którego pamiętamy z ubiegłorocznej TRAVIATY, a i z imponującej przemiany widowni Wrocławskiego Teatru Lalek w STATEK BŁAZNÓW w sztuce sprzed czterech lat. Tym razem profesor zaprojektował mroczny świat, kojarzący się z walterscotyzmem romantycznych powieści (libretto powstało na podstawie jednej z książek szkockiego pisarza właśnie). Za kolory, faktury, za wykorzystanie mechaniki sceny (obrotowy ogród!) brawo.
Ten sam Paweł Dobrzycki ładnie całość oświetlił, lecz kostiumy, które są także jego autorstwa, budzą wątpliwości. Pal licho jeszcze przeciętne sukienki Łucji, spotykane w co drugiej operze płaszcze i skórzane spodnie panów. Tego się nie czepiam, ale co na śpiewaczkach i śpiewakach chóru (i to w scenie wesela) robią garniturowe mundurki z epoki stalinowskiej? Reżyserka Anette Leistenschneider przeniosła akcję z barokowego XVII/XVIII wieku w wiek XIX, czas uczuciowych uniesień, walk narodowo-wyzwoleńczych, w wywiadach podkreślała, że również rodzącego się przemysłu. Na scenie rozgrywa się jednak konwencjonalny dramat miłosno-rodzinny, trochę odmieniony szekspirowski ROMEO I JULIA, inne akcenty giną w emocjonalnym tsunami gęstego bel canta. Nie mam pojęcia, dlaczego nikt nie ratuje Łucji, kiedy ta się tnie w towarzystwie chóru i brata, śmieszą niby pojedynki Edgarda z Henrykiem na sztyleciki lub wykręcanie rączki, komicznie brzmi parokrotnie wyrecytowane przez wokalistów ha-ha-ha (trzeba się tej maniery-ramoty z oper pozbyć raz na zawsze), a mimo to ? zwłaszcza w końcówce drugiego aktu ? współodczuwamy z bohaterami, oburzeni intrygą lorda, wciągnięci w miłość siostry do odwiecznego wroga.
Zatem mimo tych inscenizacyjnych dziwności, mimo że bywają momenty, gdy niektórzy (głównie drugoplanowi) śpiewacy mają trudności z przebiciem się przez trochę zbyt dramatycznie prowadzoną przez Tomasza Szredera orkiestrę, wrocławska ŁUCJA Z LAMERMURU broni się totalnością melodyjnych, wcale nieprzeszkadzających tragicznej treści, arii, duetów, sekstetu (mistrz Donizetti ciągle jest wielki), w czym największa zasługa śpiewu: Mariusza Godlewskiego (bezbłędny Ashton), Nikołaja Dorożkina (w trzecim akcie pokazał klasę), Aleksandry Kubas-Kruk. Dla niej w czasie owacji widz wstaje z miejsca, urzeczony zdyscyplinowaną, błyskotliwą partią. Wyobraźcie sobie, że za kilka miesięcy będzie w niej jeszcze lepsza!
Należy tu pożałować, iż 20 lat temu nikt nie pomyślał o wystawieniu ŁUCJI (gdziekolwiek w Polsce) z Jolantą Żmurko w tytułowej roli, o czym wspomina w programowym wstępie Jacek Marczyński, cytując Wojciecha Dzieduszyckiego. I docenić szczęście, jakie mamy my, mogąc podziwiać aż trzy godne Łucji Łucje. Dam znać, kiedy posłucham Joanny Moskowicz i Marty Brzezińskiej, a ponieważ to może trochę potrwać, i Państwa proszę o sygnał.
Wieczór integracyjny na cmentarzu
Zupełnie nie jestem w stanie pojąć, o co chodziło Anette Leistenschneider, która widnieje na afiszu Łucji z Lamermoor w Operze Wrocławskiej jako reżyser spektaklu. Nadmiar pomysłów czy brak pomysłów? Ostatecznie głównym atutem stała się wspaniała rola tytułowa Aleksandry Kubas-Kruk.
Młoda sopranistka, która z tym teatrem zaczęła współpracę jeszcze na studiach, dziś współpracuje już także z teatrem Bolszoj, pokazała się też w paru miejscach we Włoszech i Niemczech i tylko patrzeć, jak porwie ją świat. Jej obecność w tym spektaklu, a zwłaszcza słynna aria obłąkanej Łucji, jest na światowym poziomie. I już samo to, plus jeszcze świetny Mariusz Godlewski jako zimny drań Enrico (reszta nieźle, ale nie jakoś nadzwyczajnie), sprawiło, że warto było przyjść.
Bo sam spektakl? cóż. Na początku odnosiło się wrażenie, że mamy praktycznie realistyczną koncepcję. Im dalej jednak, tym bardziej mnożyły się dziwne pomysły. Najdziwniejsze były te związane z chórem ? gośćmi weselnymi, występującymi z niewiadomych przyczyn w szarych garniturkach i garsonkach, czymś pośrednim między korpoubrankami a uniformami szatniarzy w podrzędnym teatrze. Scena podpisania przez Łucję kontraktu ślubnego rozgrywa się w czymś w rodzaju hali fabrycznej, a na samym już weselu, przed wejściem zakrwawionej Łucji, w cmentarnej scenerii bawią się korpoludki czy też szatniarze w białych stroikach na głowach i przypiętych kotylionach; oczywiście zdejmują je w popłochu po wejściu Łucji.
Pani reżyser zachłysnęła się też obrotówką, a w ostatnim akcie nawet bawi się w akcje na dwóch poziomach. Często jest tak, że na scenie wciąż coś jeździ, kiedy potrzebne jest sprawienie wrażenia nadmiaru pomysłów, a w gruncie rzeczy ich brak, i tu zachodzi właśnie taki przypadek.
Ale najważniejsze, że jest we Wrocławiu kolejna fantastyczna pani Ola. Cieszmy się tym, póki mamy możność na żywo.