Trudno wskazać w Polsce inne miejsce, w którym utwór XX-wiecznego kompozytora potrafiłby przez trzy wieczory przyciągać po kilka tysięcy widzów. Wrocław potrafi to zrobić. Kolejna wielka inscenizacja przygotowana w Hali Ludowej przez Operę Dolnośląską okazała się sukcesem.
Po wystawieniu tu czterech klasycznych dzieł, takich jak Carmen czy Aida, wrocławska publiczność uwierzyła, że hala służąca rozgrywkom sportowym czy targom może być teatrem operowym. Teraz zaoferowano jej utwór współczesny, ale łatwy w percepcji i ogromnie popularny. To Carmina burana – zbiór średniowiecznych pieśni, w latach 30. XX wieku ozdobionych przez Carla Orffa stylizowaną muzyką.
Nie jest to jednak dzieło sceniczne o wyrazistej akcji. Poszczególne pieśni, niepowiązane za sobą, wyrażają jedynie uczucia, nastroje i pragnienia. Częściej śpiewa je chór niż soliści, nie wcielający się przy tym w konkretne postaci. Przemiany kantaty w widowisko dla masowej publiczności podjął się Robert Skolmowski, reżyser o wielkiej wyobraźni, często rozbudowujący swe spektakle do granic percepcji widza.
W tym wypadku jego szaleństwo inscenizacyjne okazało się zbawienne. Publiczność została zaatakowana istną nawałnicą obrazów i nie zawsze nawet ma czas zastanowić się, czy wszystkie z nich mają jednakowy sens.
Część pierwsza – opowieść o wiośnie jest zresztą zdecydowanie słabsza. Dramaturgię buduje tu konwencjonalna choreografia Henryka Konwińskiego, nie kreująca bohaterów. Chór został wtopiony w efektowny krajobraz sceniczny, który reżyser ożywiał obowiązkowymi w Hali Ludowej zwierzętami, a także kobietami-syrenami, pływającymi w basenie.
Znacznie bardziej udane są części następne: w tawernie oraz apoteoza miłości. Humor miesza się tu z refleksją, żart z liryką, a dla poszczególnych nastrojów reżyser potrafił znaleźć właściwy wizualnie odpowiednik. Jest gigantyczny łabędź smażący się na ogniu, gruby opat wędrujący n olbrzymiej butelce, i Apollo w pięknej łodzi, który znajduje swą ukochaną.
Urok tych obrazów polega i na tym, że wszystkie one wyrażają apoteozę życia. Ponure koło fortuny, strącające w przepaść ludzkie istoty, pojawia się tylko na początku spektaklu, mimo iż hymn do Fortuny jest jego motywem przewodnim. Potem reżyser stara się nas przekonać, iż człowiek może być zadowolony z życia. I udanie próbuje nas natchnąć wiarą, że świat może być piękny.
Tadeusz Zathey w trudnych warunkach Hali Ludowej potrafił z orkiestry i chóru uczynić jeden zespół. Rewelacyjnie zaśpiewała Aleksandra Kurzak, jej krystalicznie czysty głos o wysokich, pewnych dźwiękach stał się ozdobą dzieła Orffa. Udany okazał się pomysł podziału partii barytonowej na dwa głosy o różnej barwie, Jacek Jaskuła i Bogusław Szynalski uzupełniali się w ten sposób wokalnie, a reżyser dał im odmienne zadania aktorskie. W partii przypiekanego Łabędzia Tomasz Jedz dostosował się poziomem do pozostałych solistów.
Trudno wskazać w Polsce inne miejsce, w którym utwór XX-wiecznego kompozytora potrafiłby przez trzy wieczory przyciągać po kilka tysięcy widzów. Wrocław potrafi to zrobić. Kolejna wielka inscenizacja przygotowana w Hali Ludowej przez Operę Dolnośląską okazała się sukcesem.
Po wystawieniu tu czterech klasycznych dzieł, takich jak Carmen czy Aida, wrocławska publiczność uwierzyła, że hala służąca rozgrywkom sportowym czy targom może być teatrem operowym. Teraz zaoferowano jej utwór współczesny, ale łatwy w percepcji i ogromnie popularny. To Carmina burana – zbiór średniowiecznych pieśni, w latach 30. XX wieku ozdobionych przez Carla Orffa stylizowaną muzyką.
Nie jest to jednak dzieło sceniczne o wyrazistej akcji. Poszczególne pieśni, niepowiązane za sobą, wyrażają jedynie uczucia, nastroje i pragnienia. Częściej śpiewa je chór niż soliści, nie wcielający się przy tym w konkretne postaci. Przemiany kantaty w widowisko dla masowej publiczności podjął się Robert Skolmowski, reżyser o wielkiej wyobraźni, często rozbudowujący swe spektakle do granic percepcji widza.
W tym wypadku jego szaleństwo inscenizacyjne okazało się zbawienne. Publiczność została zaatakowana istną nawałnicą obrazów i nie zawsze nawet ma czas zastanowić się, czy wszystkie z nich mają jednakowy sens.
Część pierwsza – opowieść o wiośnie jest zresztą zdecydowanie słabsza. Dramaturgię buduje tu konwencjonalna choreografia Henryka Konwińskiego, nie kreująca bohaterów. Chór został wtopiony w efektowny krajobraz sceniczny, który reżyser ożywiał obowiązkowymi w Hali Ludowej zwierzętami, a także kobietami-syrenami, pływającymi w basenie.
Znacznie bardziej udane są części następne: w tawernie oraz apoteoza miłości. Humor miesza się tu z refleksją, żart z liryką, a dla poszczególnych nastrojów reżyser potrafił znaleźć właściwy wizualnie odpowiednik. Jest gigantyczny łabędź smażący się na ogniu, gruby opat wędrujący n olbrzymiej butelce, i Apollo w pięknej łodzi, który znajduje swą ukochaną.
Urok tych obrazów polega i na tym, że wszystkie one wyrażają apoteozę życia. Ponure koło fortuny, strącające w przepaść ludzkie istoty, pojawia się tylko na początku spektaklu, mimo iż hymn do Fortuny jest jego motywem przewodnim. Potem reżyser stara się nas przekonać, iż człowiek może być zadowolony z życia. I udanie próbuje nas natchnąć wiarą, że świat może być piękny.
Tadeusz Zathey w trudnych warunkach Hali Ludowej potrafił z orkiestry i chóru uczynić jeden zespół. Rewelacyjnie zaśpiewała Aleksandra Kurzak, jej krystalicznie czysty głos o wysokich, pewnych dźwiękach stał się ozdobą dzieła Orffa. Udany okazał się pomysł podziału partii barytonowej na dwa głosy o różnej barwie, Jacek Jaskuła i Bogusław Szynalski uzupełniali się w ten sposób wokalnie, a reżyser dał im odmienne zadania aktorskie. W partii przypiekanego Łabędzia Tomasz Jedz dostosował się poziomem do pozostałych solistów.
PieĹni Ĺwieckie, tekst wg Ĺredniowiecznego rÄkopisu z klasztoru Benediktbeuren (Bawaria) Prapremiera: Frankfurt, 8 VI 1937 Premiera polska: ĹĂłdĹş, 1963
Scena - Hala Stulecia
Spektakl w oryginalnej wersji jÄzykowej z polskimi napisami
Kierownictwo muzyczne Tadeusz Zathey
Inscenizacja i reĹźyseria Robert Skolmowski
Scenografia i kostiumy Radek DÄbniak Monika Graban