Piętnastominutową owacją na stojąco nagrodzono w piątek premierę kolejnej superprodukcji Opery Dolnośląskiej – spektaklu Carmina Burana Carla Orfa.
Średniowieczne pieśni w inscenizacji Roberta Skolmowskiego oglądało się znakomicie, ponieważ spektakl był od początku do końca gruntownie przemyślany. A należy wziąć pod uwagę, że Camina Burana to nie opera, w której wydarzenia są jasno sprecyzowane, tylko trzyczęściowy utwór, zbudowany na wzór kantaty, w którym właściwie nie ma fabuły, a akcję kształtują ludzkie uczucia czy postawy. Średniowiecze w Carmina burana jest wielowymiarowe, często niedefiniowalne i nieodmiennie magiczne. Taki też jest spektakl Opery Dolnośląskiej.
Rozpoczyna go i zamyka, niczym klamrą, hymn O Fortuna. Na scenie obraca się gigantyczne koło fortuny, na którym widnieją wizerunki czterech stanów, m.in. duchowego i króla, a także zwykłego śmiertelnika. Koło obraca się, nieustannie nam przypominając, że w obliczu „złej i nieżyczliwej” Fortuny wszyscy jesteśmy tacy sami – słabi i bezbronni.
Inny nastrój przynosi pierwsza część dzieła Orffa Veris latea faciem. Obserwujemy odejście gnuśnej zimy i nastanie budzącej nadzieję wiosny. W ludziach odzywają się tłumione instynkty i uczucia. Magiczny związek z przyrodą, uzależnienie ludzkiego życia od pór roku był przecież nieodłączną cechą człowieka średniowiecza.
Maj jest najbardziej niezwykły. W wiosce pojawiają się kupcy, kusząc drogimi i kolorowymi materiałami młode dziewczęta, pragnące przypodobać się swoim chłopcom. Tkaniny falują unoszone na wietrze, dziewczęce serca biją szybciej. Młodzież tańczy radośnie, otaczając poetę, który przybył na wozie z sianem i opiewa słowami odnowę w przyrodzie. Na scenie dziewczęta i chłopcy w coraz mocniejszych uściskach i gorętszych pocałunkach wyrażają sobie miłość. Muzyka staje się bardziej namiętna, prymitywna, pulsuje.
Drugą część zatytułowaną In taberna czyli W gospodzie, rozpoczyna aria barytonowa. To młody mężczyzna, stojący na pokładzie statku, symbolu jego udręczenia. Jego zmysły bowiem zostały uwięzione i wreszcie decyduje się oddać w opiekę Wenerze, rozkoszy i trunkom. Znakomicie zaśpiewał w tej partii Jacek Jaskuła.
Dziwi słuchaczy kontrowersyjny tekst Carmina Burana. W średniowieczu uczciwy człowiek powinien był się modlić, umartwiać i czekać śmierci, nie zaś marzyć o ziemskich namiętnościach czy kierować się nimi. Umartwia się zresztą w Carminie wcale nie człowiek, lecz łabędź (w tej partii dobry Tomasz Jedz), który widzi przed sobą tragiczną perspektywę bycia skonsumowanym.
Ponury nastrój rozprasza pojawienie się na scenie powozu, na którym spoczywa antałek z winem. Na jego szczycie siedzi zadowolony z siebie opat. Znakomity w tej partii Bogusław Szynalski przypominał poczciwego braciszka Tucka z Robin Hooda, dość okrągłego, który nie stronił od ziemskich uciech, towarzysząc banitom z Sherwood. Część kończy się pijacką orgią, której ofiarami zostają i nasz młody mężczyzna i opat, a także młodzi ludzie z wioski.
I oto o świcie przychodzi opamiętanie w postaci drużyny aniołków, żywcem wyjętych z obrazów Rafaela. Co chyba najzabawniejsze, to właśnie one doprowadzają do szczęśliwego połączenia Dziewczyny (znakomita Aleksandra Kurzak) i Mężczyzny (Jacek Jaskuła). Pożądanie znajduje swoje ujście w hymnie do Wenery.
Śpiewacy mają w Carminie małe, ale dość znaczące dla przebiegu akcji role. Aleksandra Kurzak wykonała swoją partię znakomicie, podobnie Jacek Jaskuła w roli Poety i Apolla. Rubaszny i uroczy był opat Bogusława Szynalskiego. Zapewne duża w tym zasługa dobrego nagłośnienia. Chyba tym razem dało się na dwie godziny ujarzmić akustykę Hali Ludowej.
Orkiestra została umieszczona w samym środku sceny w specjalnym kanale, nieco wyżej zasiadł chór, przebrany za drzewa i nieruchomy podczas spektaklu, co okazało się bardzo trafnym pomysłem. Tadeusz Zathey, mimo że Carmina Burana dyrygował po raz pierwszy, zebrał największe brawa publiczności za pieczołowitość wykonania i nastrój. Dźwięk nie uciekał, był skupiony.
Zjawiskowe były wreszcie kostiumy – dowcipne i pomysłowe – oraz dekoracja. A z moich obserwacji – pełnej sali i kolejek po bilety – wygląda na to, że bywanie na spektaklach w Hali Ludowej stało się już niemal towarzyskim obowiązkiem, a ich opuszczenie – poważnym zaniedbaniem.
Piętnastominutową owacją na stojąco nagrodzono w piątek premierę kolejnej superprodukcji Opery Dolnośląskiej – spektaklu Carmina Burana Carla Orfa.
Średniowieczne pieśni w inscenizacji Roberta Skolmowskiego oglądało się znakomicie, ponieważ spektakl był od początku do końca gruntownie przemyślany. A należy wziąć pod uwagę, że Camina Burana to nie opera, w której wydarzenia są jasno sprecyzowane, tylko trzyczęściowy utwór, zbudowany na wzór kantaty, w którym właściwie nie ma fabuły, a akcję kształtują ludzkie uczucia czy postawy. Średniowiecze w Carmina burana jest wielowymiarowe, często niedefiniowalne i nieodmiennie magiczne. Taki też jest spektakl Opery Dolnośląskiej.
Rozpoczyna go i zamyka, niczym klamrą, hymn O Fortuna. Na scenie obraca się gigantyczne koło fortuny, na którym widnieją wizerunki czterech stanów, m.in. duchowego i króla, a także zwykłego śmiertelnika. Koło obraca się, nieustannie nam przypominając, że w obliczu „złej i nieżyczliwej” Fortuny wszyscy jesteśmy tacy sami – słabi i bezbronni.
Inny nastrój przynosi pierwsza część dzieła Orffa Veris latea faciem. Obserwujemy odejście gnuśnej zimy i nastanie budzącej nadzieję wiosny. W ludziach odzywają się tłumione instynkty i uczucia. Magiczny związek z przyrodą, uzależnienie ludzkiego życia od pór roku był przecież nieodłączną cechą człowieka średniowiecza.
Maj jest najbardziej niezwykły. W wiosce pojawiają się kupcy, kusząc drogimi i kolorowymi materiałami młode dziewczęta, pragnące przypodobać się swoim chłopcom. Tkaniny falują unoszone na wietrze, dziewczęce serca biją szybciej. Młodzież tańczy radośnie, otaczając poetę, który przybył na wozie z sianem i opiewa słowami odnowę w przyrodzie. Na scenie dziewczęta i chłopcy w coraz mocniejszych uściskach i gorętszych pocałunkach wyrażają sobie miłość. Muzyka staje się bardziej namiętna, prymitywna, pulsuje.
Drugą część zatytułowaną In taberna czyli W gospodzie, rozpoczyna aria barytonowa. To młody mężczyzna, stojący na pokładzie statku, symbolu jego udręczenia. Jego zmysły bowiem zostały uwięzione i wreszcie decyduje się oddać w opiekę Wenerze, rozkoszy i trunkom. Znakomicie zaśpiewał w tej partii Jacek Jaskuła.
Dziwi słuchaczy kontrowersyjny tekst Carmina Burana. W średniowieczu uczciwy człowiek powinien był się modlić, umartwiać i czekać śmierci, nie zaś marzyć o ziemskich namiętnościach czy kierować się nimi. Umartwia się zresztą w Carminie wcale nie człowiek, lecz łabędź (w tej partii dobry Tomasz Jedz), który widzi przed sobą tragiczną perspektywę bycia skonsumowanym.
Ponury nastrój rozprasza pojawienie się na scenie powozu, na którym spoczywa antałek z winem. Na jego szczycie siedzi zadowolony z siebie opat. Znakomity w tej partii Bogusław Szynalski przypominał poczciwego braciszka Tucka z Robin Hooda, dość okrągłego, który nie stronił od ziemskich uciech, towarzysząc banitom z Sherwood. Część kończy się pijacką orgią, której ofiarami zostają i nasz młody mężczyzna i opat, a także młodzi ludzie z wioski.
I oto o świcie przychodzi opamiętanie w postaci drużyny aniołków, żywcem wyjętych z obrazów Rafaela. Co chyba najzabawniejsze, to właśnie one doprowadzają do szczęśliwego połączenia Dziewczyny (znakomita Aleksandra Kurzak) i Mężczyzny (Jacek Jaskuła). Pożądanie znajduje swoje ujście w hymnie do Wenery.
Śpiewacy mają w Carminie małe, ale dość znaczące dla przebiegu akcji role. Aleksandra Kurzak wykonała swoją partię znakomicie, podobnie Jacek Jaskuła w roli Poety i Apolla. Rubaszny i uroczy był opat Bogusława Szynalskiego. Zapewne duża w tym zasługa dobrego nagłośnienia. Chyba tym razem dało się na dwie godziny ujarzmić akustykę Hali Ludowej.
Orkiestra została umieszczona w samym środku sceny w specjalnym kanale, nieco wyżej zasiadł chór, przebrany za drzewa i nieruchomy podczas spektaklu, co okazało się bardzo trafnym pomysłem. Tadeusz Zathey, mimo że Carmina Burana dyrygował po raz pierwszy, zebrał największe brawa publiczności za pieczołowitość wykonania i nastrój. Dźwięk nie uciekał, był skupiony.
Zjawiskowe były wreszcie kostiumy – dowcipne i pomysłowe – oraz dekoracja. A z moich obserwacji – pełnej sali i kolejek po bilety – wygląda na to, że bywanie na spektaklach w Hali Ludowej stało się już niemal towarzyskim obowiązkiem, a ich opuszczenie – poważnym zaniedbaniem.
PieĹni Ĺwieckie, tekst wg Ĺredniowiecznego rÄkopisu z klasztoru Benediktbeuren (Bawaria) Prapremiera: Frankfurt, 8 VI 1937 Premiera polska: ĹĂłdĹş, 1963
Scena - Hala Stulecia
Spektakl w oryginalnej wersji jÄzykowej z polskimi napisami
Kierownictwo muzyczne Tadeusz Zathey
Inscenizacja i reĹźyseria Robert Skolmowski
Scenografia i kostiumy Radek DÄbniak Monika Graban